Jako, że nie tylko oglądam horrory, postanowiłem pozwolić
sobie na polecenie dziesięciu filmów, które może nie są stuprocentowo niezależnymi
produkcjami, ale wiele z nich, mimo swojego geniuszu, na dzień dzisiejszy
zostało zapomnianych. A szkoda, gdyż uważam je za jedne z najlepszych w swoim
gatunku. Prócz skróconego opisu fabuły, obok każdej okładki będzie też kilka
argumentów, dlaczego warto dany film obejrzeć. Zdaję sobie sprawę, że nie
wszystkim się spodobają te propozycje, gdyż każdy ma inne gusta, jednakże mam
nadzieję, że w jakiś sposób te kilka nabazgranych słów zaintryguje do
zobaczenia, czym jarano się kiedyś. Klasycznie, jak to mawiało się u mnie na
uczelni, kolejność nie ma żadnego znaczenia.
W ramach eksperymentu dodałem zwiastuny tam, gdzie udało mi się znaleźć.
Zacznę od filmu zapomnianego, który przez wielu jest
klasyfikowany jako horror. Świadczy to jednak o tym, że przedstawiony w tym
dziele problem nie został zrozumiany przez widzów. Fabuła opowiada o cyrku,
jednak nie takim, jak znamy dzisiaj. Cyrk ten jest pełen ludzi, którzy są w
mniejszym lub większym stopniu upośledzeni, zarówno fizycznie, jak i
psychicznie. Jest Książę Randian, ze względu na brak kończyn zwany Człowiekiem –
Gąsiennicą (do dziś robi na mnie wrażenie scena, gdy sam podpala papierosa
zapałką), jest karłowaty Harry Earls wraz z siostrą Daisy, którzy tu grają
parę, jest grupka dzieci z mikrocefalią, jest nawet Josephine Joseph, pół
kobieta, pół mężczyzna. Nie bez powodu wymieniłem część obsady, gdyż ludzie ci
w większości wywodzili się z takich właśnie galerii osobistości. Jednak, prócz
tych osób, są również cyrkowcy w żaden sposób niedoświadczeni przez los. Fabuła
obraca się wokół miłości postaci granej przez Harry’ego do, nazwijmy to,
normalnej akrobatki Cleopatry. Pomimo ostrzeżeń ze strony przyjaciół, mały Hans
zakochuje się coraz bardziej i coraz bardziej daje się ośmieszać swojej
wybrance. Wszystko zmienia się jednak, gdy otrzymuje dość spory spadek. Z
pozoru prosta fabuła skrywa jednak drugie dno, które to tak bardzo przykuło
mnie do ekranu. W roku, w którym powstał ten film, nie mówiło się jeszcze
głośno o tolerancji, w USA biło się przecież murzynów, którzy mieli wszystko
oddzielne, niższej jakości. Tod Browning postanowił jednak pod płaszczykiem
historii miłosnej ukryć swoją własną przypowieść o tolerancji i człowieczeństwie,
które wcale, według niego, nie wynika z tego, jak kto wygląda, a jakim jest tak
naprawdę człowiekiem. Film wzbudził ogromne kontrowersje, co w sumie nie dziwi,
biorąc pod uwagę specyficzną obsadę i konserwatywne spojrzenie na kino w
czasach premiery, więc nawet, jeśli sama historia nie zachęca, warto zobaczyć,
co kiedyś gorszyło cenzorów.
Hollywood zna dwóch Michaelów specjalizujących się w filmach
akcji. O ile ten dziś bardziej znany, Bay, stawia na cycki, wybuchy i denne
dialogi, Michael Mann w swoich filmach stawiał na suspens, fabułę i w miarę
realistyczne przedstawienie scen akcji. Ze wszystkich filmów tego reżysera,
Heat właśnie uważam za jego magnum opus. Za argument wystarczyłyby właściwie
nazwiska dwóch aktorów odgrywających główne role, ale do tego jeszcze przejdę,
jarając się jak Londyn w 1666. Znów fabuła sprawia wrażenie prostej – ot jest
to starcie umysłów i umiejętności pomiędzy doświadczonym funkcjonariuszem policji
Los Angeles (wolę skrót LAPD), a posiadającym zbliżony poziom szlifów w swoim
fachu włamywaczem i rabusiem. Obaj panowie są wspierani przez swoje ekipy,
jednak to nie one świadczą o ich sile i potędze tego starcia. Czyni to coś
innego. Po raz pierwszy w historii kina razem na ekranie pojawiają się Al
Pacino i Robert De Niro. W końcu, po tak długich karierach, panowie ci nie
tylko występują w jednym filmie (The Godfather II chociażby był wcześniej), ale
również i dzielą sceny. Wyobraźcie to sobie – dwóch spośród najlepszych aktorów
swego pokolenia we wspólnej scenie. I nie zagranej na odwal się, co to, to nie.
Pojawiają się tu też inni znani aktorzy, chociażby Val Kilmer, Tom Sizemore,
Ashley Judd, William Fichtner, czy tez mój prywatny ulubieniec, Danny Trejo,
ale jakoś wydawali mi się, pomimo, iż świetnie odegrali swoje role, przyćmieni.
Obraz Manna zainspirował wiele scen w grach komputerowych, dlatego tym bardziej
miłośnikom tego typu rozrywki polecam, aby łatwiej dostrzegać pewne smaczki. Do
tego film zawiera sporo autentyzmu. Przykłady? Proszę bardzo. Słynna
strzelanina na autostradzie w 2002 roku została pokazana Marines jako wzór, jak
należy wycofywać się pod ostrzałem. Konsultantami, prócz policjantów, byli też przestępcy
i dwaj byli żołnierze SAS, w tym Andy McNab, członek słynnego patrolu Bravo Two
Zero, wraz z innym znanym żołnierzem 22nd SAS Regiment, Chrisem Ryanem.
Ciekawostka:
Zadaniem Bravo Two Zero, ośmioosobowego patrolu SAS było
zlokalizowanie irackich wyrzutni rakietowych typu SCUD. Dowództwo sił
sprzymierzonych w Zatoce Perskiej obawiało się, że mogą one posłużyć do
przenoszenia broni chemicznej. Zostali jednak odkryci przez pasterza owiec i
jego syna i rozpoczęli wycofanie, niestety, oddział się rozdzielił. Trzech
żołnierzy zginęło, czterech dostało się do niewoli, w tym McNab, a Ryanowi,
wyczerpanemu, jako jedynemu udało się dotrzeć do Syrii. Zainteresowanych
dokładniejszym rozwojem wydarzeń odsyłam do cioci Wikipedii. Chris Ryan
prowadził później na Discovery program o oddziałach specjalnych.
Po dwóch poważnych obrazach, pora na coś lżejszego, co
jednak pod płaszczykiem komedii o dwudziestoparolatkach kryje całkiem zgrabny
komentarz. Debiut Kevina Smitha jest przeładowany wulgarnymi dialogami,
odniesieniami do seksualności, nawiązaniami do narkotyków, ale pod tym
wszystkim opowiada o prozie życia dwudziestoparolatków. Bohaterami są dwaj
sprzedawcy, jeden musi zastąpić kolegę w sklepie wielobranżowym pomimo dnia
wolnego, drugi jest jego najlepszym przyjacielem pracującym w funkcjonującej
obok wypożyczalni wideo. Zmagania z trudnymi klientami, problemy z kobietami i
opowieści obfitujące w kwiecisty język, jakim przecież posługują się osoby w
tym wieku to coś, w czym każda osoba w moim wieku się odnajdzie. Osobom młodszym
będzie trochę trudniej, ze względu na mnogie nawiązania do lat
dziewięćdziesiątych, w których dorastałem i które z pewną nostalgią wspominam,
jednak testowałem film na osobie z sekcji dziewięćdziesiąt i również się
wciągnęła. A jeśli ktoś lubi dalsze filmy tego reżysera, film ten stanowi
debiut dwóch leniwych (przepraszam, energooszczędnych) dilerów marihuany, Jaya
i Cichego Boba, których kreacje sprawiły, że tarzałem się ze śmiechu. I zapamiętajcie
jedne z ostatnich słów, odnośnie lasagne. Coś w nich jest.
Nieco już zapomniany film wojenny, przyćmiony przez nowe
dzieła, jak Enemy at the Gates, czy też słynne Saving Private Ryan, należący do
mojej prywatnej trylogii wietnamskiej. Pozostałe filmy to Apocalypse Now i Full
Metal Jacket. Każdy z tych obrazów pokazuje inną twarz tego konfliktu i każdy
solidnie ryje psychikę. Platoon, w reżyserii Olivera Stone’a, pokazuje historię
młodego żołnierza (w tej roli Charlie Sheen, jeszcze bez kokainy pod nosem),
który jest rozdarty pomiędzy dwoma sierżantami w swojej jednostce – twardym Barnesem,
granym przez Toma Berengera i spokojnym, opanowanym Eliasem (Willem Dafoe,
którym jeszcze zdążę się zachwycać na tej liście). Konflikt moralny, jaki toczy
się wewnątrz protagonisty według mnie świetnie oddaje to, jak musieli czuć się
młodzi rekruci rzuceni pomiędzy zahartowanych weteranów i obserwujący
brutalność wobec wietnamskich wieśniaków, a jednocześnie i strach, gdyż nigdy
nie wiadomo, gdzie chowają się Victor Charlie (Vietcong). Film jest strasznie
brutalny, po raz pierwszy widziałem go w wieku może dziesięciu lat i dlatego to
właśnie jego wybrałem jako reprezentanta wietnamskiej trylogii. Scena, w której
głowa wieśniaka zostaje zmiażdżona uderzeniami kolby strzelby na zawsze
odcisnęła się w moim umyśle.
W roku 1981 ukazał się jeden z najbardziej ikonicznych
albumów w historii muzyki, nie tylko rockowej, ale ogólnie. Kto nie zna utworu
Another Brick in the Wall part 2 lepiej niech nawet się nie przyznaje. Rok
później ukazała się fabularyzowana ekranizacja tegoż, nie bójmy się tego
określenia, arcydzieła w formie przypominającej klip muzyczny do całego albumu.
Film żywcem wykorzystuje motywy opisane w tekstach utworów, opowiadając o
chorobie psychicznej i upadku gwiazdy rocka, Pinka (Bob Geldoff). Popularność
odbija się coraz bardziej na jego umyśle, nie daje o sobie zapomnieć
nadopiekuńczość matki, śmierć ojca, który był oficerem podczas bitwy pod Anzio
i którego nigdy nie poznał, oraz niewierność ze strony małżonki i jego samego
(chociaż ten wątek lepiej poruszała muzyka, gdzie zdradzał tylko Pink, co
jeszcze bardziej czyniło tę postać odpychającą, a jednocześnie fascynującą).
Wszystkie te wydarzenia sprawiają, że coraz bardziej odsuwa się od ludzi,
kwestionując sławę, posiadanie przedmiotów, widząc, jak metaforyczne robaki
toczą jego ciało i umysł. Wprawdzie film niezbyt spodobał się muzykom z
popularnej grupy progrockowej, ale mnie zachwycił do tego stopnia, że swego
czasu szykowałem jego interpretację (niestety, straciłem ją wraz z poprzednim
dyskiem, dlatego teraz robię kopie wszelkich tekstów). Jest to niesamowite
studium szaleństwa, które prócz scen z aktorami wykorzystuje charakterystyczne,
metaforyczne animacje wykonane przez geniusza w tej dziedzinie – Geralda Scarfe.
Właśnie z tej przyczyny, iż nic nie jest podane na tacy, film tak bardzo wciąga
i zachęca do kolejnych seansów. Odrzucać może jedynie fakt, iż samych dialogów
jest niewiele, a fabuła opowiadana jest dzięki utworom z The Wall (pominięto
jedynie Hey You, w zamian dając When the Tigers Broke Free, co bardziej pasuje
do obrazu), więc jeśli ktoś nie trawi tego typu muzyki, będzie się
niepotrzebnie męczył.
Lubię brytyjskie komedie ze względu na ich
charakterystyczny, absurdalny humor. A film ten jest jego sztandarowym
przedstawicielem. Jeśli kogoś nie zachęca sama obecność komików ze słynnej
grupy, pozwolę sobie podać inne argumenty. Pomijając już mnogość absurdów,
nawiązania do tego dzieła są wciąż, czterdzieści lat później obecne w
popkulturze, w tym w najbardziej interesującej mnie gałęzi rozrywki – grach komputerowych.
To właśnie ten obraz zapoczątkował Holy Hand Grenade, który znalazł się między
innymi w serii Worms, czy też w Fallout 2 (który zawiera więcej smaczków
związanych z jedną z najlepszych komedii w historii). To jest film, przy którym
od śmiechu rozboli szczęka, ale i jednocześnie zastanowimy się nad niektórymi
kwestiami, jak chociażby prześmiewcze przedstawienie socjalizmu. Fabuła
opowiada o Rycerzach Okrągłego Stołu, wysłanych celem zdobycia Świętego Grala,
gdyż tak zażyczył sobie król Artur. Pythoni piali nawet z własnego budżetu,
który był na tyle mały, iż grupy nie było stać na wynajęcie koni. A jeśli
komedia rozbawi, warto zapoznać się też ze skeczami i innymi filmami tej grupy.
Drugi i ostatni film z Alem Pacino, niestety zapomniany, a
szkoda, gdyż jest to przegenialna historia o wzlocie i upadku kubańskiego
imigranta do USA. Już sam początek, gdzie cwaniak Tony Montana odpowiada na
pytania urzędnika do spraw imigracyjnych nie pozostawia złudzeń, jakim typem
postaci jest protagonista. Początkowo uwięziony w obozie pod autostradą, dzięki
przemocy wraz ze swoim najlepszym przyjacielem, Mannym, dostaje pozwolenie na
prace i pobyt w tym pięknym kraju (sarkazm zamierzony). Jednak nie interesuje
go przygotowywanie hot dogów i zmywanie naczyń, Tony mierzy zdecydowanie wyżej.
Chce zdobyć pieniądze i kobiety, niekoniecznie w sposób legalny. W ten sposób
zostaje uwikłany w biznes narkotykowy. Ale praca jako parobek dla wielkiego
bossa nie zaspokaja jego żądz. Postępuje
zgodnie z własną myślą: “In this country, you gotta make the money first. Then
when you get the money, you get the power. Then when you get the power, then
you get the women.”. I to druga rzecz, która stanowi o potędze tego
filmu – cytaty. Można nim mówić na co dzień i sporo powiedzeń przeszło do
języka angielskiego. Fani Grand Theft Auto: Vice City, którzy nie widzieli tego
dzieła, odnajdą sporo nawiązań w swojej ulubionej grze. Ogromną zaletą filmu jest też genialna ścieżka dźwiękowa.
Nie mogło zabraknąć na mojej liście reprezentanta nurtu noir.
Ekranizacja jednej z moich ulubionych powieści, autorstwa mistrza Raymonda
Chandlera, z genialną kreacją Roberta Mitchuma to film, który powinien znać
każdy miłośnik czarnych kryminałów. Akcja osadzona jest w Los Angeles w latach
czterdziestych. Phillip Marlowe jest zmęczonym życiem, przepełnionym sarkazmem
prywatnym detektywem, który nie stroni od łatwych kobiet, alkoholu, nikotyny i
kłopotów. Te ostatnie wręcz zdają się znajdować go same. Tym razem pod postacią
„Myszki” Malloya, ogromnego kryminalisty, który dopiero co opuścił więzienie i
poszukuje swojej dawnej kobiety. Z pozoru prosta sprawa ma jednak drugie,
trzecie i czwarte dno, a Marlowe, chcąc – nie chcąc, staje się częścią dość skomplikowanej
historii kryminalnej. Pomimo, iż w powieściach detektyw ma trzydzieści parę
lat, tutaj przedstawiono go już jako starszego mężczyznę (Mitchum dobiegał
sześćdziesiątki). I było to strzałem w sam środek tarczy. To, jak naturalnie
przychodzi temu aktorowi odgrywanie ikonicznej dla mnie postaci przykuło mnie
do ekranu i sprawiło, że zapomniałem o wielu kwestiach, które w momencie
oglądania targały mój umysł. Istnieją też inne ekranizacje książek tegoż
autora, ale moim zdaniem Farewell, My Lovely stanowi idealną bramę do świata
kina noir.
I znowu pora na polecankę czegoś lżejszego, co jednak
przykuwa do ekranu. W zasadzie jest to film o mścicielach, jakich wiele wypluło
kino amerykańskie, ale kryje coś, co bardzo lubię. Ogromną dawkę autoironii i
nabijania się z samego siebie oraz cliches, jakie pojawiają się w tego typu
kinie. Opowiada on o dwóch braciach, Irlandczykach (a zapewne stali czytelnicy
pamiętają, co sądzę o tej nacji), którzy zostają zaatakowani w barze przez
rosyjskich gangsterów. Ku własnemu zdziwieniu, obijają im twarze lepiej niż
Polacy Krzyżakom pod Grunwaldem, ale już następnego dnia zostają przez tę samą
grupę zaatakowani we własnym mieszkaniu. W samoobronie, zabijają przestępców
hodowanych, sądząc po sylwetce, na paszy dla świń zmieszanej z rosyjskim
teściem i wpadają na genialny według siebie pomysł. Skoro Boston tak toczy
przestępczość, dlaczego by nie zająć się jego oczyszczeniem? Kupują broń i
wyruszają na krucjatę. Szybko zdobywają jednak uwagę FBI i ich tropem rusza
najdziwniejszy agent, jaki mógł. Homoseksualista, który w trakcie badania
miejsc zbrodni zasłuchuje się muzyką klasyczną i lubi przebierać w damskie ciuszki
o przystojnej facjacie Willema Dafoe. Do tego w jednej z głównych ról pojawia
się Norman Reedus, znany szerzej z planowanego, niestety anulowanego, Silent
Hills i fanom seriali ze swojej roli w The Walking Dead.
Pamiętam, jak po raz pierwszy oglądałem ten film. Następnego
dnia z samego rana czekała mnie dość długa podróż, a mimo wszystko siedziałem w
noc, obgryzając paznokcie z emocji, to znowu czując napływające łzy. Film
składa się z trzech, z pozoru niezwiązanych historii o mieszkańcach Mexico
City. Obraz został zresztą wyreżyserowany przez Meksykanina, postaci są
odgrywane przez mieszkańców tego słonecznego i targanego przemocą kraju, a za
plenery posłużyły prawdziwe krajobrazy metropolii, głównego bohatera opowieści.
Wróćmy jednak do historii, z których wszystkie łączy miłość do psów i to samo
uczucie między ludźmi oraz jeden wypadek samochodowy. Pierwsza opowiada o
nastolatku, mieszkańcu biednej dzielnicy, który jest zakochany w dziewczynie
swojego brata i celem zdobycia pieniędzy na wymarzone życie z kobietą, wystawia
swojego psa do nielegalnych walk. Druga to opowieść o popularnej modelce, damie
z wyższych sfer i jej pudlu. Dama ta jednak ulega paraliżowi w wyniku kolizji
samochodowej, co niszczy jej dotychczasowe, szczęśliwe życie przeplatane
przebywaniem z partnerem, na wybiegach i sesjach zdjęciowych. Ostatnia dotyczy
bezdomnego, który unika kontaktów z ludźmi, a jego jedyną ostoją jest zgraja
psów, własnoręcznie wytresowanych. Jednak skrywa on pewną, mroczną tajemnicę. I
to właśnie stanowi o sile tego obrazu. Historie są opowiedziane w sposób
bardziej charakterystyczny dla kina europejskiego, niezwykle mocno osadzone w
rzeczywistości, przedstawione bardzo naturalnie i brutalnie, jak brutalna może
być proza życia. Polecam tę podróż po zróżnicowanych emocjach, jakie funduje
obraz Alejandro González Iñárritu.
Ciekawostka:
W trailerze pojawia się utwór De Perros Amores meksykańskiej grupy rapowej Control Machete z gościnnym udziałem Ely Guerry. Control mogą być znani fanom rapu ze wspólnego utworu z Cypress Hill Siempre Peligroso, a miłośnikom gier ze ścieżki dźwiękowej do Total Overdose. Utwór nagrano specjalnie na potrzeby filmu, prócz tego w obrazie pojawia się też Si Señor tej samej grupy. OST tego filmu uważam za genialną mieszankę gatunków i polecam każdemu, kto lubi muzykę latynoamerykańską, niekoniecznie taką, jaką karmią nas telewizje muzyczne i radio.
To dopiero pierwsza lista tego typu. Starałem się
przedstawiać jak najmniej filmów na dany gatunek, przez co nieobecność kilku
już mnie gryzie w sumienie i za jakiś czas znowu skompiluję taką listę. A jakie
filmy Wy, drodzy czytelnicy, polecacie?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz