W dzisiejszym dniu istnieje dość
spora grupa graczy, którzy narzekają, że kiedyś było lepiej. W
zasadzie, można to odnieść do wielu dziedzin życia, chociażby
ludzie, którzy na ulicy zaczepiają ze słowami „Za komuny było
lepiej”. Nie żyłem w tamtych czasach, urodziłem się po Okrągłym
Stole, więc nie potrafię im nic odrzec. Za to jeśli chodzi o gry,
w tych „lepszych czasach” zaczynałem granie, do tego odnieść
się potrafię.
Drugą grupą, którą zaliczam do
grona elitarnego, co wcale nie jest komplementem, są maniacy gier
indie, którzy na każdy produkt komercyjny spluną, uznając go za
niewarty zupełnie uwagi wymysł deweloperów. Lubię indyki, nie
twierdzę, że nie, zwykle za biedną grafiką kryje się niesamowity
pomysł na rozgrywkę, ale i gry komercyjne mają sporo do
zaoferowania. Spróbuję rozprawić się z obiema grupami w jednym
felietonie.
Zacznę od tezy rzuconej na początku,
kiedyś było lepiej. Owszem, gry, szczególnie FPS – y, są
obecnie niesamowicie oskryptowane. Gracz podąża wyznaczoną ścieżką
stając się nieco mniej uczestnikiem, a nieco bardziej obserwatorem
wydarzeń. Ale czy dobrze zrealizowane oskryptowanie musi być wada?
Moim ulubionym wręcz przykładem jest tutaj Call of Duty. Od
pierwszej części w kółko oferuje w zasadzie to samo. Całą masę
efektownych skryptów udających atmosferę filmowości. I wcale nie
uważam tego za wadę. Kiedyś, kiedy jeszcze miałem od groma czasu
na gry, lubiłem swobodę, teraz prowadzenie po sznurku wcale mi nie
przeszkadza.
Wręcz czasami uważam za zaletę.
Niesamowicie wciągnąłem się w Batman: Arkham Asylum. Dlaczego?
Gra była mroczna, miała całkiem solidną fabułę, świetnie
zagranego Jokera, wrzucała do tego całego grona jeszcze Harley
(Harley, kocham Cię!), Scarecrowa, Croca, Bane'a i niewiele
odciągało od odkrywania kolejnych elementów planu Króla Wariatów.
Kolejne części jednak stały się tymi modnymi sandboxami.
Momentami zapominałem, o co tak naprawdę walczy w danej części
Mroczny Rycerz. Gdyby nie okazjonalne przypomnienia, czy to ze strony
Strange'a w Arkham City, czy ze strony Alfreda w Origins, przez
poboczne przeszkadzajki zapomniałbym o całej intrydze, która
przecież zła nie jest.
Podobny problem mogłem też mieć z
Far Cry 3, jednak tam tytuł pozwalał najpierw poodkrywać sekrety,
a dopiero później zabrać się za fabułę, dzięki czemu genialny
Vaas nie zniknął gdzieś między wspinaczkami na wieże,
polowaniami i zbieraniem listów. Zrobiłem wszystko, co poboczne i
mogłem zagłębić się w walkę z niezrównoważonym psychicznie
piratem.
Batman: Arkham wymaga jednak rozwoju
fabuły celem zdobycia środków do wykonywania poszczególnych
zadań, najczęściej tych stawianych przed Riddlera. Jest tego do
zebrania tyle, że w końcówce gry albo całkowicie zgubi się
wątek, albo wykonuje się te zadania już po ukończeniu głównej
osi fabularnej gry, kiedy ma to więcej sensu. Jednak jeden z questów
pobocznych (zakładnicy) w Arkham City wymagało znajdowania tych
pierdół. Nadal lubię te gry, ale to jest coś, co gryzie, gdzie
korytarzowa rozgrywka rzeczywiście ma więcej sensu.
Poza tym, czy Doom, którego recenzję
niedawno napisałem, naprawdę dawał taką swobodę? Owszem, można
było się zgubić na poziomach, ze względu na ich konstrukcję i
czasami było kilka dodatkowych ścieżek. Ale czym to okupuje?
Brakiem jakichkolwiek podnoszących adrenalinę wydarzeń, poza
świetnymi wymianami ognia przeciwko temu, czym rzucają piekielne
poczwary. Strasznie, we wspomnianym CoD, skrypty mi się podobają.
Nadają niesamowitej filmowości całej grze. Przechodząc kolejne
części, czułem się, jakbym oglądał wysokobudżetowy film
wojenny, czy też sensacyjny, w zależności od części.
Bo, powiedzmy sobie uczciwie, komu w
trakcie misji Shock and Awe, w samej końcówce, nie skoczył puls? A
to, że w poboczne wydarzenia i decyzje gra jest biedna, że tak
naprawdę w kółko robi się to samo, że towarzysze są
bezużyteczni, pomaga tylko w pompowaniu hormonu walki i ucieczki.
Gracz może się spokojnie skupić na kolejnych wymianach ogniowych,
które są przecież esencją tego tytułu.
Żeby być jednak sprawiedliwym, muszę
przyznać, że czasami oskryptowanie jest wręcz przegięte.
Dlaczego, ach dlaczego, nie mogę iść dalej, skoro snajpera
zastrzeliłem, bo kitrałem karabin wyborowy przez większą część
planszy, tylko muszę podnieść ten granatnik i strzelić do pustego
pomieszczenia, aby gra pozwoliła kontynuować misję? Przecież nikt
nie zagraża już mojemu oddziałowi. Wiem, że skrajny przykład,
ale czasami, w trochę jednak mniejszym stopniu, takimi akcjami
posługują się współczesne gry.
Poza tym, sam scenariusz. Tutaj
wypunktuję, będzie mi wygodniej.
- Wolfenstein 3D – jesteś B.J. Blazkowitz, zabijasz nazistów, graj
- Doom – jesteś Doom Guy, zabijasz potwory z piekła rodem, graj
- Quake – jesteś marine, zabijasz, cholera, zabijasz wszystko, graj
Tymczasem teraz fabuł nie da się
podsumować w tak prosty sposób. Wiele gier serwuje naprawdę
wielowątkowe intrygi i te wszystkie skrypty to tylko urozmaicają. A
poza tym, panie i panowie „Kiedyś to było lepiej.”, wiecie,
skąd się to wzięło? Cutscenki odgrywane z oczu bohatera, cała
masa skryptów, prowadzenie w dużej mierze po korytarzach?
Half-Life, mówi to coś? Ta gra wyszła, kiedy było lepiej.
Osobiście mnie aż tak bardzo nie wciągnęła, nie wiem, co, ale
coś w niej mi nie grało. Jest bardzo dobra, tego się nie da ukryć,
po prostu nie potrafiła mnie przykuć do monitora.
A jeszcze zabawniej to zdanie, którego
tak się uczepiłem, brzmi z ust obecnych nastolatków, którzy
zgrywają wielkich znawców tematu. To fajnie, że klasyki ich nie
odrzucają, że bawią się przy nich świetnie, tu im gratuluję, że
nie zamykają się tylko w tych obecnych, coraz bardziej przyjaznych
pod względem interfejsu, grach, ale i próbują przezwyciężyć,
często wręcz wrogie sterowanie i czerpią frajdę. Tylko powstaje
jedno pytanie, po co się tym chwalić? To wcale nie czyni fajnym,
przynajmniej w moich oczach, tak samo, jak wiem, że słuchanie Pink
Floyd nie czyni mnie fajnym w oczach osób, które urodziły się w
latach sześćdziesiątych. Miło, że to nie jest zapomniane, ale
nie nazwałbym doboru tytułów, stare, czy też nowe, liczy się
sama zabawa.
Poza tym, niektóre gatunki wymierają
i chwała im za to. Narzeka się teraz na skrypty. A co by ta
elitarna grupa powiedziała, gdyby na przykład zagrała w
Phantasmagorię, gdzie zagadki logiczne rozwiąże szympans z
potężnym niedowładem mózgu, a większość czasu ogląda się po
prostu filmy z aktorami? Znowu, czepiamy się The Walking Dead od
Telltale (jak ktoś mi przypomni o Survival Instinct, zabiję), że
samograj, że większość to tylko dialogi. Przynajmniej na te
dialogi ma się wpływ, w tak zwanych filmach interaktywnych dialogów
się głównie słuchało. I nie bez przyczyny używam tego słowa,
gdyż rzadko występowały wtedy napisy. Twórcy poszli wręcz na
rękę tym, którym słuch trochę szwankuje (no siema!).
Kolejnym gatunkiem, którego ostatnie
podrygi właśnie się obserwuje, jest klasyczny do bólu RTS. I
jakoś mnie to nie martwi, wręcz przeciwnie. RTS – y od zawsze
działały mi na nerwy, gdyż nie zasługują na miano strategii. W
większości z nich wystarczy zasypać wroga masą wojska i się
wygra, najważniejsze jest szybko klikać, a nie robić to
inteligentnie. Odkąd pamiętam, preferowałem gry turowe, które
niestety również umierają.
Poza tym, narzeka się, że kiedyś
wychodziło dużo więcej gier. To prawda, szkoda tylko, że zapomina
się o ich jakości. Kiedy byłem jeszcze gnojkiem, nie było
dystrybucji cyfrowej, chodziło się na bazar lub do kolegi i grało
w to, co się miało. Nie znaczy to jednak, że grało się w dobre
tytuły. Wszelkiego rodzaju szajs otaczał nas ze wszystkich stron i
niezależnie od gatunku. Teraz może tworów mainstreamowych ilość
spadła, ale nie tylko tym nurtem człowiek żyje. Indyki mają się
całkiem nieźle i tych powstaje całkiem sporo, wystarczy przejrzeć
sobie Steama, jak to mam w zwyczaju przynajmniej raz w tygodniu. I po
miesiącu klasycznych FPS – ów za takiego indyka chcę się
zabrać.
Kolejne narzekanie dotyczy wspomnianej
już kwestii krótkich gier. Nie wiem, może się spieszyłem, ale
jeden rozdział w Doom nie zajmuje dłużej niż godzinę gry. Biorąc
pod uwagę ilość rozdziałów, daje to około dwustu czterdziestu
minut zabawy. Czy to się jakoś specjalnie różni od czasu trwania
kampanii w Call of Duty? Może za pierwszym podejściem kampanię w
CoD przechodzi się nawet dłużej, gdyż ginie się często i gęsto,
zanim nauczy się, gdzie należy przebiegać przez pole bitwy, gdyż
wróg będzie się respawnował w nieskończoność. To kolejny
przykład zawalonych skryptów, ale i stare gry stosowały bezczelne
respienie się przeciwników, szczególnie na wyższych poziomach
trudności.
A co z tymi indykami, bo je w swoim
wywodzie nagle pominąłem? Kiedyś mnie bawiło, teraz niesamowicie
irytuje, gdy ktoś gra w same indyki, mówiąc, że to właśnie jest
gra jako sztuka, nawet, jeśli to symulator muchy lądującej na
łajnie. Ta pretensjonalność zaczyna się od twórców. Rozumiem
doskonale, że gry to wciąż rozwijające się medium, które
zyskuje na popularności, ale jeśli chodzi o kwestię tworzenia
czegoś, co czystego gameplayu ma niewiele, ale i tak się chwali,
ponieważ przemyślenia, zaczynamy tracić to, co w tym hobby
najważniejsze – zabawę. Piję tu do takich dzieł, jak słynne
Dinner Date, przykro mi bardzo, ale gdybym chciał posłuchać
narzekań kolesia, któremu znowu w życiu nie wyszło, poszedłbym
do knajpy, usiadł przy barze i na pewno na kogoś takiego bym
trafił.
I podobną rzecz można zarzucić na
przykład serii Max Payne, te mroczne przemyślenia faceta, któremu
los nie skąpił złych zdarzeń. Jednak, po pierwsze, gra prócz
tego oferuje też solidny gameplay, po drugie, wszelkie wnioski na
temat świata podane są w stylu noir, do którego, jak powszechnie
wiadomo, mam ogromną słabość, po trzecie, nie dotyczy to faktu,
że kobieta nie dotarła na spotkanie. Max ma naprawdę mroczny
życiorys i te wszystkie dywagacje dodają tylko jego osobowości
realności. Nawet, kiedy goli głowę na łyso, ma to wszystko jakieś
znaczenie, nawet taka kwestia, jak zażywanie pigułek, celem
leczenia ran jest jakoś uzasadniona.
I, jak mówiłem, bardzo lubię indyki,
ale nie mam zamiaru nigdy popadać w ten niesamowity zachwyt. Owszem,
jest kilka, które wciągnęły mnie bardziej niż tytuły
komercyjne, jak chociażby Breach and Clear, w które z przyjemnością
się zagrywam, ale z równie wielką przyjemnością zasiadam do
Borderlands 2. Analogię do muzyki można odnaleźć bez problemu. Z
równie wielką przyjemnością słucha mi się Messhuggah, co i
Michaela Jacksona, mimo że i gatunki i poziom popularności znacznie
się różnią.
Nie dajmy się więc zwariować
nostalgii, nie dajmy się zwariować niezależnym twórcom. Dbajmy
tylko o to, co w tym jest najważniejsze – zabawę. A tę można
odnaleźć na różnych platformach i w tytułach z różnych okresów
i o różnym stopniu popularności. Nie próbujmy tylko podskoczyć
wyżej tyłka, bo gramy w stare/niezależne/tylko na PC produkcje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz